Oto kolejny archiwalny raport, który przed laty bardzo spodobał się Czytelnikom. Sesję rozegraliśmy pod koniec października 2016 roku i naprawdę dobrze ją wspominam. Był to pierwszy raz, gdy prowadziłem D&D B/X (czyli najlepsze wcielenie starych dedeków). Przygoda była dość sztampowa i liniowa, ale z elementami sandboxa (na pewno mieliśmy mapę heksagonalną, a gracze nie odkryli wszystkiego). Nigdy nie doczekała się kontynuacji, mimo że planowałem całą kampanię w podobnym klimacie. Wprawdzie karty postaci zachowały się w moim archiwum, ale już nie chce mi się do tego wracać. Miłej lektury!
PC
Guido von Baldberg (JL) – szlachcic rodem z Hanoweru, absolwent uniwersytetu w Heidelbergu, adept sztuk tajemnych, introligator i pasjonat starych ksiąg (M-U 1, STR 8, INT 14, WIS 9, CON 15, DEX 12, CHA 8, HP 5)
Hendrik Bömus (PG) – zniemczony Czech, dryblas o czerwonej gębie i jasnej czuprynie, weteran kilku kampanii (F 1, STR 16, INT 9, WIS 8, CON 16, DEX 9, CHA 8, HP 10)
Gustav Falkenburg (AN) – Ślązak z księstwa legnickiego, typ spod ciemnej gwiazdy, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych (T 1, STR 9, INT 11, WIS 8, CON 13, DEX 14, CHA 6, HP 5)
NPC
Arnold – szwajcarski halabardnik (N-M, HP 4)
Carlos – hiszpański muszkieter (N-M, HP 4)
Tajemnicza Księga
Jesienią Roku Pańskiego 1605 szlachetny Guido von Baldberg przybył do portowego miasta Wilhelmshaven w księstwie Oldenburg. Przed kilkoma miesiącami otrzymał był list od Martina Rhode, swojego mentora jeszcze z czasów uniwersyteckich, a obecnie antykwariusza. List wspominał o odnalezieniu cennego rękopisu – łacińskiego przekładu relacji arabskiego pisarza Jakuba ibn Ahmeda. Jak dotąd tekst ów uchodził za zaginiony.
Po przybyciu i zadekowaniu się w karczmie Basztowa położonej zaraz za bramą Guido zapoznał dwóch kompanów – Gustava i Hendrika, z którymi prędko wszedł w komitywę. Po suto zakrapianej winem imprezie udał się z wizytą do przyjaciela, którego dom i zakład księgarski mieścił się przy reprezentacyjnej, odchodzącej od Rynku ulicy Duńskiej. Sklep był jednak zamknięty na cztery spusty, a przez przeszkloną witrynę nikogo nie było widać. Przepytawszy sąsiadów (rymarza i płatnerza) dowiedział się, że Martin jeszcze wczoraj był na nabożeństwie w zborze. W ostatnich latach stał się odludkiem po śmierci żony Helgi. Jeden z sąsiadów przypomniał sobie, że parę miesięcy temu Martin był bardzo poruszony – miało to związek z jakąś księgą.
Guido i jego nowi towarzysze pokręcili się wokół domu. W końcu zawędrowali do zaułka na tyłach, gdzie Gustav bezskutecznie próbował otworzyć zamek wytrychem. Postanowili powrócić tu wieczorem. Gustav wspiął się po ścianie na pierwsze piętro i sztyletem podważył okiennicę. Udało mu się wślizgnąć do środka. Wzrok z trudem przyzwyczajał się do ciemności. Znalazł jakieś świece, w blasku których dostrzegł przed sobą trupa. Głową w dół wisiało ciało starszego mężczyzny. Gustav prędko pobiegł na dół i wpuścił tylnymi drzwiami pozostałych. W gabinecie panował nieporządek – ktoś ewidentnie czegoś szukał. Martin przed śmiercią był okrutnie torturowany (wyłupione oczy, wyrwane paznokcie, przypalenia). Śmiałkowie przeszukali raz jeszcze pomieszczenie, odnajdując pustą skrytkę za jednym z kufrów – prawdopodobnie właśnie tu ukryta była księga. Sprawdzili jeszcze sypialnię. Sprawcom nie udało się odnaleźć skrytki za obrazem Helgi, skąd Guido zabrał jakiś papier. Wrócili czym prędzej do karczmy.
Dokument okazał się mapą przedstawiającą Półwysep Skandynawski. Mapa jakich wiele, gdyby nie to, że na północnym zachodzie naniesiono sygnaturę sugerującą istnienie jakiegoś nieznanego lądu – niewielkiej wyspy na Morzu Arktycznym. Hendrik rzucił pomysł, aby udać się w to miejsce.
Następnego dnia rano w Basztowej zjawił się jeden z terminatorów płatnerza. Wzrokiem odszukał Gwidona. Przekazał informację, że jego mistrz chce porozmawiać z uczonym. Ten powlókł się na spotkanie w wisielczym nastroju, obawiając się podstępu. Tymczasem okazało się, że płatnerz coś sobie przypomniał. Kilka guldenów zmieniło właściciela, co spowodowało cudowne odświeżenie pamięci rzemieślnika. Podobno Martin miał ostatnio gościa – był to niejaki Ender van der Zan, typ spod ciemnej gwiazdy przybyły z Amsterdamu. Pokłócili się, a potem jacyś dziwni osobnicy kręcili się pod domem Martina.
Gustav udał się na przeszpiegi i pozyskał informację, że van der Zan i jego szajka, którą zaczął gromadzić, przesiadują wieczorami w karczmie Mordownia usytuowanej w pobliżu Baszty Katowskiej. W tym czasie Hendrik zaciągnął dwóch rębajłów – Arnolda i Carlosa, obiecując im złote góry. Początkowo nie byli oni przychylni ekipie, obaj najemnicy byli bowiem katolikami (Arnold służył w gwardii papieskiej), a śmiałkowie jak jeden mąż wyznają wiarę reformowaną. Jednak pieniądze nie śmierdzą.
Wieczorem ruszyli w stronę Mordowni. Hendrik stanął w progu, powiódł wzrokiem po zakazanych mordach i wrzasnął:
— Van der Zan, jebałem twoją starą!
Na te słowa od jednego ze stolików porwało się kilku facetów. Hendrik czmychnął. Tamci ruszyli za nim, ale drogę zagrodził Guido, mamrocząc dziwne słowa i gestykulując. Zbiry padły jak ścięte zboże i poczęły smacznie pochrapywać. Reszta gości rozbiegła się w panice. Guido ze stoickim spokojem poderżnął gardła wszystkim śpiochom z wyjątkiem jednego, wysokiego Niderlandczyka w lepszym odzieniu. Skrępowanego zarzucił sobie na plecy krzepki Hendrik. Chyłkiem oddalili się w stronę magazynów portowych. Tu odnaleźli jakiś pustostan i rozpoczęli przesłuchanie.
Zawieszony pod sufitem van der Zan początkowo był hardy. Jednak po przypieczeniu boków pochodnią i wyłupieniu oka pękł. Księga, którą zrabował Martinowi, została ukryta w beczce na zapleczu Mordowni. Gustav wpakował więźniowi sztylet w potylicę. Wrócili do karczmy, po drodze zawadzając o opuszczoną Mordownię, skąd zgarnęli księgę.
Guido zarwał noc, studiując tomiszcze. Odnalazł niezwykle interesującą informację...
Nasza podróż z Samarkandy na daleką północ trwała wiele tygodni. Przywieźliśmy na wymianę złoty piasek, przyprawy, sukna i diamenty. Na targu w Narviku – tak chyba zowie się ta zapomniana przez Allaha osada – napotkałem ciekawego męża. Przedstawił się jako Malkolm z Zielonej Wyspy. Był on pełen obaw przed wyprawą, na którą miał ruszyć w roli misjonarza. Towarzyszyć miał Leifowi Haraldssonowi, który pragnął odkryć wyspę wśród lodów na dalekiej północy. Podobno spoczywają tam nieprzebrane skarby z samej Atlantydy! Zakupiliśmy jasnowłose kobiety z kraju Słowian do naszych haremów i ruszyliśmy w dalszą drogę, a potem do Bagdadu.
Stało się jasne, że wyspa, o której pisał Jakub ibn Ahmed i wyspa na mapie odnalezionej w domu Martina to jedno i to samo miejsce. Postanowili wyruszyć tam jak najprędzej. Zasoby gotówki kurczyły się. O świcie dokupili zapasy żywności na kilka tygodni, pochodnie, olej i kilof. W porcie długo szukali statku, wreszcie dogadali się z Jurgenem, kapitanem dwumasztowego statku o wdzięcznej nazwie "Hermenegilda". Zgodził się zawieźć śmiałków na odległą o wiele mil morskich wyspę. Nie mieli już pieniędzy, by opłacić całą sumę. Jurgen zgodził się przyjąć połowę z góry, a połowę po powrocie, żądając jednak równego udziału w skarbie, o którym zmuszeni byli opowiedzieć staremu wilkowi morskiemu.
"Hermenegilda" postawiła żagle i wnet wyszła na pełne morze. W samą porę – miasto aż huczało od pogłosek o pojawieniu się czarownika. Wezwany został Generalny Łowca Czarownic.
Tajemnicza Wyspa
"Hermenegilda' pruła fale Morza Arktycznego. Załoga: szyper, 2 matów, 5 majtków i kuchcik, do tego 3 śmiałków i 2 najmitów. Robiło się coraz zimniej. Płynęli z prądem, pogoda dopisywała, mieli watr w żagle, a mapa okazała się dość dokładna, tak więc po kilku dniach zobaczyli na horyzoncie ląd. Przyglądając się wyspie przez lunetę, zlustrowali rzeźbę terenu. W sercu lądu wznosił się łańcuch górski, nie było żadnych lasów, tylko tundra i lodowiec. Dodatkowo linia brzegowa była mocno postrzępiona. W końcu zbliżyli się do wyspy na tyle, że można było dokonać desantu. Kapitan nie chciał ryzykować rozbicia statku o przybrzeżne skały. Rzucono kotwicę. Śmiałkowie wraz z najemnikami spakowali prowiant do worków, załadowali się do szalupy, chwycili za wiosła i po walce z falami wylądowali na kamienistym brzegu. Nie widzieli żywego ducha, jeśli nie liczyć ptactwa.
Dzień I
Postanowili ruszyli na wschód, gdzie wcześniej wypatrzyli zatokę. Po kilku godzinach marszu dotarli na miejsce. Tu odkryli wyrzucony na brzeg wrak – była to długa, wąska łódź z jednym masztem, coś na kształt małej galery. Rufa była zabudowana. Szło już na wieczór i było dość zimno. Przy pomocy kilofa i hełmów najemnicy poczęli budować ziemiankę. Zbutwiały wrak posłużył jako repozytorium drewna opałowego. Po chwili błysnął ogień. Trójka śmiałków wspięła się na pokład i ostrożnie zajrzała do kajuty na rufie. Odkryli tam ludzki szkielet. Człowiek ten zginął straszną śmiercią, został zmasakrowany, czaszkę miał zmiażdżoną, a wszystkie kości pogruchotane. Wśród szczątków i rozmaitych rupieci odkryli jakieś zapiski. Pergamin był naruszony zębem czasu, ale zapiski wciąż dawały się odczytać. Szczęśliwie Guido jako człek uczony potrafił odczytać łacinę.
9 IV 1241
W imię Boga, amen!
Ja, Malkolm z Irlandii z zakonu benedyktynów, rozpoczynam kronikę wyprawy Leifa Haraldssona. Ruszamy z Narviku. Naszym celem jest wyspa wśród lodów, której położenie ustalił Leif po wielu latach (...) Jarl liczy na bogaty łup.
19 IV
Trwało długo, ale Pan był z nami i wreszcie dotarliśmy! Trudno nawigować na pełnym morzu, ale odnaleźliśmy drogę. Rozbiliśmy obóz. Wszyscy palą się do eksploracji. Leif wskazuje nam łańcuch górski – oto nasz cel!
20 IV
Burza śnieżna zaskoczyła nas podczas marszu. Zmyliliśmy drogę. Einar znikł. Dotarliśmy na zachodnie wybrzeże. Wielki biały niedźwiedź rozerwał na strzępy biednego Ivara.
21 IV
Ragnar twierdzi, że widział lodowego olbrzyma. Pan odebrał mu rozum!
22 IV
Ragnar poszedł na wschód, aby ryby łowić. Nie wraca.
23 IV
Leif chce ponowić wyprawę w stronę gór. Podobno w nocy na niebie było widać zielone światła.
24 IV
Leif i reszta ruszyli. Ja zostaję w obozie. Będę pilnował zapasów i statku.
25 IV
Nie wracają. W nocy coś kręciło się wokół obozu. Panie, czuwaj nade mną.
30 IV
Nie ma ich od tygodnia. Mam złe przeczucia. Boję się, że już tu zostanę na zawsze. Zapasy się kończą. Jest jakby zimniej.
2 V
Nie wrócili. Słyszałem znowu jakieś odgłosy. Przeniosłem się na statek. Coś przeleciało! Na tle księżyca widziałem jakiś kształt!
10 V
Skończyły się zapasy. Jestem słaby, coraz słabszy. Wróciły głosy. Zaryglowałem drzwi do kajuty. Tu będę bezpieczny!
14 V
COŚ WIELKIEGO kręciło się wokół statku. Bałem się wyjść i sprawdzić. Boże, zmiłuj się nade mną. Wybacz mi. Ten chłopiec (...)
20 V
Idą po mnie. Wiem to. Mam mój krzyż, który na pożegnanie wręczył mi ojciec Gilbert. Z głębokości wołam do Ciebie, Panie.
NADCHODZI
TO
YÄ! YÄ!
TA RĘKA!
Śmiałków ogarnął chłód. Udali się na spoczynek w ziemiance przy ogniu. Nikt nie chciał spać w kajucie. Przez noc nic się nie wydarzyło.
Dzień II
Ruszyli w stronę gór, wędrując przez tundrowy krajobraz wzdłuż strumienia, który uchodził do zatoki. Teren stopniowo podnosił się. Dostrzegli ogromnego polarnego niedźwiedzia, który łowił ryby w potoku. Postanowili go obejść. Dotarli do podnóża gór. Tu rozbili obóz (standardem stała się ziemianka i ognisko, a każdy niósł ze sobą zapas drewna z wraku).
Dzień III
Góry nie były może bardzo wysokie, ale wysokość względna była znaczna, stoki strome, a wierzchołki ośnieżone i oblodzone. Zrezygnowali zatem ze wspinaczki, nie mieli zresztą odpowiedniego sprzętu. Ruszyli w kierunku zachodnim, szukając jakiejś ścieżki. Wędrowali przez cały dzień.
Dzień IV
Wiatr od morza przywiał nawałnicę, która rozbiła się o góry. Śmiałkowie spędzili ten dzień, kuląc się ze strachu w swojej ziemiance. Skończyło się drewno na opał.
Dzień V
Drużyna postanowiła wracać do wraku. Ruszyli forsownym marszem, inaczej bowiem nie zdążyliby przed nadejściem nocy. Śród kosodrzewiny dostrzegli bobrującego niedźwiedzia. Chcieli uniknąć spotkania, ale nie udało się, misiek wyczuł ich i zaczął porykiwać. Huknęła palba z muszkietu i pistoletów. Raniony zwierz przestraszył się huku i uciekł. Śmiałkowie dotarli wreszcie do wraku, gdzie nakryli grupę 6 istot. Ni to ludzi, ni to małp – potężnie zbudowanych, z masywnymi łukami brwiowymi i wysuniętymi szczękami, odzianych w futra, porozumiewających się chrząknięciami. Carlos dał ognia z muszkietu, kładąc trupem jednego. Reszta uciekła.
Dzień VI
Tego dnia drużyna, strudzona srodze, wypoczywała po trudnej drodze.
Dzień VII
Uzupełnili zapas drewna opałowego i ruszyli ku górom. Wieczorem dotarli do ich podnóża. Tym razem postanowili iść na wschód. Zdawali sobie sprawę, że pomału kurczą się zapasy żywności.
Dzień VIII
Uradzono, żeby jednak spróbować wspinaczki. Przez jakiś czas szli po kamieniach pod górę po coraz bardziej stromych stokach. Wreszcie doszli do momentu, gdzie nie dało się już iść względnie bezpiecznie. Na stokach zalegał już śnieg i lód. Gustav podjął się samotnej wspinaczki po stromiźnie. Zjechał i potłukł się, na szczęście niezbyt mocno. Spróbował jeszcze raz i udało mu się dotrzeć do skalnej półki, z której miał dobry widok na okolicę. W dole, w załamaniach lodowca u stóp gór, dostrzegł jakiś otwór, jakby wejście. Nie ryzykował atakowania szczytu, wrócił do kompanów i poinformował ich o dziurze w lodzie. Zeszli i udali się w tym kierunku.
Okazało się, że w lodowcu faktycznie zionie dziura. Pochyły szyb wiódł w głąb skutej lodem ziemi. Gustav ostrożnie opuścił się na linie. Po parunastu metrach stanął na płaskim gruncie. Po chwili dołączyli doń kompani. Znaleźli się w lodowym labiryncie. Było to dla nich środowisko zupełnie obce i czuli się tu nieswojo. Ruszyli w plątaninę korytarzy. Lodowe jaskinie wydawały się puste i ciche. Co jakiś czas odkrywali skrzyżowania lub większe groty, z których promieniście rozchodziły się kolejne odnogi. Pełno było stalaktytów, stalagmitów i stalagnatów.
Wtem! Z naprzeciwka dostrzegli wielkiego robaka, który pełzł w ich stronę, przebierając dziesiątkami odnóży. W miejscu paszczy miał kłębowisko wijących się macek. Nie ryzykowali wystrzałów z broni palnej, bojąc się, że lodowe sklepienie zwali im się na głowy, grzebiąc pod tonami śniegu. Guido wymamrotał zaklęcie i z jego palców wystrzeliła czerwona kula magicznej energii, która poraziła robaka. Raniony insekt zawrócił z wizgiem i znikł.
Postanowili zawrócić i pójść inną trasą. Po jakimś czasie odkryli skorodowane ostrze siekiery. Po chwili korytarz kończył się ślepym zaułkiem, gdzie w bryle lodu zamrożony był... człowiek. Rudobrody, odziany w futra, o dzikim spojrzeniu. Martwy od wieków. Zawrócili. Kawałek dalej znaleźli resztki hełmu
Ruszyli dalej. W sporych rozmiarów grocie wypatrzyli kolejnego robaka. Tym razem stawili mu czoła. Macki oplotły Arnolda, który bezwładnie osunął się na ziemię. Stwór wreszcie padł pod ciosami reszty. Szwajcar był sparaliżowany. Zaczęli go taszczyć, jednak po kilku minutach odzyskał mowę, a następnie władzę nad członkami.
Wreszcie po paru godzinach (upływ czasu mierzył wyczerpujący się w lampie olej) odnaleźli oblodzony szyb prowadzący w górę, skąd dobiegało gasnące światło dnia! Przy pomocy kilofa wykuli schodki, po których wyszli na zewnątrz. Znaleźli się po drugiej stronie gór! Ich oczom ukazał się zaskakujący widok. Pośrodku otoczonej górskimi szczytami kotliny znajdował się staw. Na stawie – wyspa. A na wyspie – wieża. Ośmioboczna, wysoka na kilkanaście metrów, murowana z czarnego kamienia.
Postanowili czym prędzej dostać się do wieży. Obeszli wyspę, ale nie odkryli żadnego przejścia przez wodę. Wypatrzyli natomiast dwuskrzydłowe drzwi w jednej ze ścian wieży. Hendrik zrzucił półzbroję i z samym rapierem w zębach przepłynął lodowate jezioro. Drzwi okazały się metalowe i zamknięte, prawdopodobnie na sztabę. Do Hendrika dołączył po chwili Gustav. Ślązak zręcznie wspiął się po murze na szczyt wieży. Stąd dostrzegł geoglif w górskim zboczu. Ogromnych rozmiarów symbol wyobrażał trójząb! Niestety, nikomu nic to nie mówiło (nawet magowi).
Przez klapę w podłodze Gustav zszedł do klatki schodowej. Szedł po omacku po wijących się spiralnie metalowych schodach. Wreszcie dotarł do jakiejś komnaty. Wymacał sztabę, odwalił ją i otworzył wrota. W progu stanął Hendrik. Przyjaciele rzucili się sobie w objęcia, a stojący na brzegu jeziora Guido mógłby przysiąc, że widział, jak ich usta złączyły się w namiętnym pocałunku.
W tym czasie najemnicy pod kierunkiem Gwidona skonstruowali z zapasowego drewna rodzaj tratwy, dzięki której wszyscy przeprawili się na drugi brzeg wraz z ekwipunkiem. Sprawdzili komnatę za drzwiami – jak się okazało, było to jedyne pomieszczenie, ale metalowe wrota w podłodze wiodły w dół. Postanowili zamknąć się w wieży i przenocować.
Dzień IX
Odemknęli metalowy właz i zeszli po spiralnych, kamiennych schodach. Znaleźli się w kwadratowej komnacie, pośrodku której wznosił się dziwaczny posąg, wyobrażający istotę o budowie człowieka, ale z głową słonia i skrzydłami nietoperza. Na cokole znajdowały się jakieś niezrozumiałe zapisy. Hendrik zaczął tłuc w nie kilofem, niszcząc większą część inskrypcji. Z komnaty odchodziły 3 korytarze: w lewo, prawo i prosto. Ruszyli w prawo. Po kilkunastu metrach doszli do ośmiobocznej komnaty. Były tu uchwyty na pochodnie i nisze wykute w ścianach. Śmiałkowie poczęli gruntownie przeszukiwać pomieszczenie, opukując ściany. Nagle usłyszeli z korytarza jakiś chrzęst. Złapali za broń. W samą porę, gdyż do komnaty wmaszerowało 6 szkieletów uzbrojonych w pordzewiałe miecze! Gruchnęła salwa (1 truposz padł), a następnie ciężkozbrojni Hendrik i Arnold skoczyli do walki. Udało się zniszczyć 3 szkielety, ale Hendrik otrzymał cięcie, a Arnold zginął. Raniony Czech rzucił się w tył, chwilę potem salwa z przeładowanej broni palnej zmiotła pozostałe szkielety. Hendrik podniósł halabardę zabitego Szwajcara, a swój rapier oddał Gustavowi.
Powrócili do komnaty z posągiem i postanowili iść korytarzem prowadzącym na wprost względem schodów. Po parunastu metrach wkroczyli do rozległej, trójnawowej sali. Spoczywające na potężnych filarach sklepienie niknęło w mroku, częściowo tylko rozświetlanym przez pochodnię. Ruszyli ostrożnie. WTEM! Zza filarów wyskoczyły 4 żywe trupy. Przypominali wojownika uwięzionego w bryle lodu – kudłaci, brodaci, w futrach i z toporami. Ani chybi uczestnicy ekspedycji Leifa Haraldssona...
Hendrik z wrażenia upuścił halabardę. Salwa z pistoletów zdjęła jednego z truposzy, ale pozostali byli tuż-tuż. Cios topora rozwalił czaszkę Carlosa, a Gustav oberwał i zaczął uciekać, klucząc między filarami i odciągając ociężałego truposza. Hendrik złapał za sztylet i wpakował go w czachę najbliższego nieumarłego. Następnie podniósł halabardę i rozwalił łeb następnego, który przypadł do muru bezradnego magika. Wówczas Guido wypalił kolejnym magicznym pociskiem, osłabiając ostatniego zombiego. Hendrik skoczył nań z halabardą, ale potknął się o własne nogi i zarobił kolejne cięcie. Tym razem Guido przyszedł mu z odsieczą, ciosem sztyletu posyłając wroga w niebyt.
Arnold i Carlos nie żyli, Gustav i Hendrik byli ranieni. Śmiałkowie postanowili sprawdzić komnatę do końca i się wycofać. Nie powinni byli tego robić. Ale nie uprzedzajmy faktów.
U końca pomieszczenia na podwyższeniu wznosił się kamienny tron. Na tronie siedział potężnie zbudowany, rudowłosy i rudobrody mężczyzna. W jego czole tkwił czerwony klejnot, na kolanach spoczywał miecz o szerokim ostrzu. Gdy się zbliżyli, otworzył oczy – były białe, bez źrenic. Przemówił dudniącym, dobywającym się jakby spod ziemi głosem. O dziwo, rozumieli każde słowo. Powitał ich w swoim "sanktuarium" i zapewnił, że zostaną tu już na zawsze. Zrozumieli, że jakiś zły duch opętał przed wiekami Leifa Haraldssona i przejął jego ciało. Gustav zaczął sobie dworować. Upiorowi niezbyt spodobały się żarty i powstał z tronu. Ślązak dał ognia z obu pistoletów naraz. Były to strzały jego życia. Nadaremno! Kule odbiły się od przeciwnika. Ruszył w ich stronę, a miecz rozbłysnął błękitnym płomieniem.
Tego było za wiele dla biednego Hendrika. Lodowy labirynt. Tajemnicza wieża. Szkielety, trupy. Śmierć kumpli. A teraz jeszcze to. Rzucił halabardę i zwiesił głowę, biernie czekając na koniec. Upiór podszedł doń i zatopił miecz w sercu wojownika. Gustav rzucił się do ucieczki.
Guido wypalił w sufit, licząc po cichu, że strop zwali im się na głowę. Nic takiego nie nastąpiło. Próbował przebić Leifa sztyletem, ale nawet go nie zadrasnął. Uniknął kilku ciosów i wbiegł na podwyższenie, po czym rozsiadł się na tronie. Nic się nie stało. Upiór powoli zbliżył się i miecz przeszył maga. Gdy padał, czując, jak wycieka zeń życie, zrozumiał, że coś się kończy, ale też coś się zaczyna. Na wieki pozostanie sługą upiora!
W tym czasie Gustav uciekał. Wypadł z wieży, zgarnął najpotrzebniejsze rzeczy i przeprawił się na drugą stronę. Ruszył w głąb lodowych jaskiń. Tu kluczył 3 godziny, odpalając pochodnię od pochodni, a to gubiąc drogę, a to ją znajdując. Nie miał mapy, szkic został w mapniku zabitego maga. Raz wrócił do punktu wyjścia (czyli do kotliny z wieżą), dwa razy panicznie uciekał przed lodowym robakiem. Wreszcie dotarł do wyjścia! Totalnie wyczerpany osunął się na ziemię. Resztką sił rozniecił mały ogienek, po czym zasnął z pistoletem w garści.
Dzień X
O poranku zebrał się i ruszył w drogę. Dzięki śmierci swoich towarzyszy miał jeszcze zapasy żywności. Nagle dostrzegł, że po stoku zbiega 5 jaskiniowców, spotkanych przy wraku. Ich zamiary były jednoznacznie wrogie, wymachiwali maczugami i pokrzykiwali coś bełkotliwie. Wypalił z pistoletów, kładąc trupem 2 napastników. Reszta uciekła. Dotarł już bez przygód do wraku i przenocował w kajucie.
Dzień XI
Opuścił wrak i brzegiem morza ruszył w stronę miejsca lądowania szalupy. O dziwo, statek ciągle stał na kotwicy. Prędko wskoczył do łódki i zaczął wiosłować. Po chwili stanął na pokładzie "Hermenegildy". Na pytania marynarzy o los pozostałych zaczął swą opowieść, wzbudzając przerażenie zabobonnych ludzi morza. Zniesmaczony szyper wciągnął go do swojej kajuty. Tu zapytał krótko – gdzie jest skarb i gdzie złoto na uregulowanie kosztów podróży. Gustav coraz bardziej mieszał się w zeznaniach, a gdy zorientował się, że kapitan jest coraz bardziej wkurwiony i nie ma przyjaznych zamiarów, złapał za sztylet i ciachnął. Celował w tętnicę, ale trafił w policzek. Wściekły szyper złapał za swoją finkę i rzucił się na Ślązaka, ale po chwili legł z nożem w sercu. Gustav odpiłował głowę kapitana Jurgena i wyszedł na pokład. Rzucił trofeum na deski.
— Wpierw chciał mnie zabić demon, teraz wasz kapitan. Mam tego dość. Bierzcie sobie ten statek, jest wasz, nic mnie to nie obchodzi. Ale teraz wieziecie mnie do Niemiec.
Marynarze milczeli. Wreszcie przemówił starszy mat.
— Nigdy nie lubiłem tego starego chuja. Mam pomysł — wywiesimy czarną banderę i zostaniemy piratami, a ty zostaniesz naszym nowym kapitanem!
Śmiałek skwapliwie przystał na tę propozycję. Po chwili, wśród wiwatów i strzałów pistoletowych "Hermenegilda" pod wodzą Gustava wyszła na pełne morze. Wyspa wśród lodów coraz bardziej malała. Wreszcie stała się plamką na horyzoncie.
A potem i ona znikła.
Świetny ten raport (choć muszę przyznać, że jak tu skoczyłem za linkiem, to jakiegoś thorgalwersum oczekiwałem ;) )
OdpowiedzUsuńA dziękuję! Thorgal był jednym ze źródeł, geoglif z trójzębem nie był przypadkowy ;)
UsuńSuper się czytało ("i słuchało", Posił)
OdpowiedzUsuńCieszę się i zapraszam ponownie ;)
Usuń